Urodziłam się 2. Października 1990 roku w Sławnie. Daruję sobie słodkie kłamstewka pokroju: od zawsze wiedziałam, że będę pisać! Nie wiedziałam. Po raz pierwszy do głowy przyszło mi to mniej więcej jak miałam 12 lat. Poklepałam w klawiaturę i uznałam, że to, co wypociłam przez kilka godzin, jest dramatem, ale bynajmniej nie w sensie gatunku literackiego. Potem dałam sobie spokój.
Jak to się zaczęło?
Byłam w drugiej klasie gimnazjum, gdy do głowy wbiłam sobie, że wezmę udział w konkursie literackim. Nie mam pojęcia dlaczego w ogóle o tym pomyślałam. Zgłosiłam się, a potem przez trzy dni nie robiłam nic innego, jak stukanie w klawiaturę. Gdy dokończyłam tekst, dosłownie padłam na twarz. Nie byłam szczęśliwa. To nie wyglądało, jak na filmach, ani nie czułam się, jak opisywali to znani pisarze. Zadowolenie? Spełnienie? Nie. Zmęczenie. Ból pleców. Sieczka z mózgu. To tak. Było tam jednak coś jeszcze. Świadomość, że po tylu godzinach opowiadanie jest skończone i w niczym nie przypomina nawet namiastki tego, co siedziało mi w głowie. Zawód. Rozczarowanie brakiem znajomości odpowiednich słów i określeń, które towarzyszyło mi nawet wtedy, gdy obierałam nagrodę. Nie było to pierwsze miejsce, ale co z tego? Jak to się w ogóle stało? Komisja była ślepa, czy konkurencja tak słaba? Rok później też się udało i odbierając kolejną nagrodę zadawałam sobie dokładnie te same pytania.
Pierwsza książka
Miałam piętnaście lat, gdy skończyłam swoją pierwszą książkę, siedemnaście gdy ją wydałam. Nie mam pojęcia, jak wpadłam na pomysł, że to jest coś, co chcę robić. Chyba po prostu uznałam, że byłoby miło podzielić się z innymi obrazami, które siedzą mi w głowie, a potem już jakoś poszło.
Miałam dziewiętnaście lat, gdy zadałam sobie pytanie, czy to droga dla mnie i po raz pierwszy zwątpiłam. Przestałam na jakiś czas pisać. Obrazy prześladowały mnie w każdej chwili niezależnie od tego, co właśnie robiłam. Historie, którymi miałam się nigdy nie podzielić… Epickie, brutalne, szalone, chore… W końcu dałam za wygraną i znów uruchomiłam program.
I od nowa…
Miałam dwadzieścia jeden lat, gdy dotarło do mnie, że za cholerę nie umiem pisać. „Piszesz dobrze, jak na amatorkę, ale beznadziejnie, jeśli chcesz to wydać” – powiedział mi tego samego dnia mój Ukochany. Usunęłam niemal wszystkie swoje teksty, a te które zostały, zaczęłam pisać od nowa. Raz po raz, raz po raz, raz po raz. Pisałam każdego dnia po kilka do kilkunastu godzin w dni wolne. Mózg mi spuchł, nie potrafiłam się wysłowić, zaczęłam się ślinić na myśl o wyrzuceniu komputera. Tu nie chodziło o marzenia. Tu chodziło o udowodnienie światu, że potrafię to robić! W końcu zapisałam kolejną z rzędu wersję tego samego i niepewnie podałam ją partnerowi do przeczytania. Pochwalił mnie. Po raz pierwszy nie miał żadnych uwag, a ja po raz pierwszy wiedziałam, że to jest naprawdę moja droga. Zresztą było już trochę za późno na poddanie się. Nie po tych wszystkich miesiącach klepania na cholernej klawiaturze.
Piszę codziennie. Już się nad tym nie zastanawiam. Całe życie podporządkowałam największej pasji, jaka mnie zdefiniowała. Dalej nie znoszę samego momentu klepania w klawiaturę, ale pokochałam historie, jakie w mnie ożyły. Barwne, okrutne, czasem przesadzone, ale moje. Szalone tak bardzo, że dla ich zrównoważenia reszta mojego życia stała się spokojna i cicha. Pełna rytuałów celebrujących proste czynności, jak choćby picie popołudniowej kawy z bliskimi. Właśnie dlatego nie pytajcie mnie o sprawy prywatne. Wieją nudą, którą kocham. Pytajcie mnie o twórczość. To tam leje się krew i sperma.