fbpx

Fałszywy akord

Nie ma nic tragicznego w śmierci, gdy wie się aż za dobrze, co czeka nas tuż po niej.

Od Autorki

Fałszywy akord

Deszcz padał nieprzerwanie z grubej warstwy ciemnych chmur, ale nie przeszkadzało jej to ani trochę. Stała na środku niedużej leśnej polany i pozwalała kroplom obmyć się choć trochę z krwi. Przymknęła oczy delektując się chłodem. Oddychała głęboko chcąc wchłonąć jak najwięcej zapachu mokrej ziemi, ale zamiast niego, czuła tylko odór śmierci. Uśmiechnęła się lekko, gdy dotarło do niej, że nie wie już nawet, czy tak śmierdzą trupy u jej stóp, czy ona sama.

– Papierosy, krew i kadzidło. – szepnęła cicho otwierając powoli oczy. – Świat jest dziwką.

Szła przez las nie śpiesząc się ani trochę. Ten jeden raz czasu miała pod dostatkiem. Krok za krokiem, pewnie zbliżała się do celu. Była żołnierzem, psem na posyłki. Robiła to, czego się od niej wymagało, w sposób w jaki jej kazano, w momencie, który jej wyznaczono. Nie zadawała zbędnych pytań, nie oczekiwała wyczerpujących wyjaśnień. Właśnie dlatego nie przeszkadzała jej krew na ubraniu, nie obchodziło ją, że ma upaprane gównem i resztkami mózgu buty i gdzieś miała, że byli niewinni. Rozkaz to rozkaz, nie dyskutowała z nim.

Zapaliła papierosa skręcając lekko na północ i szukając wzrokiem wejścia do niedużej pieczary. Wiedziała, że gdzieś tu musi być. Czuła je wyraźnie, nawet jeśli było doskonale zamaskowane. Czuła wszystko, co ją otaczało. Energię drzew, kamieni, ruch powietrza, ciepło ciała ukrywającej się nieopodal kobiety, zapach moczu zasikanego dziecka, które tuliła do piersi. Była blisko. Na moment przystanęła przed wejściem dając kobiecie cień nadziei, ale potem weszła do kryjówki i wzrokiem natychmiast odszukała swój cel.

– Nie… – jęknęła młoda matka, której dziecko zaczęło płakać. – Cicho, chicho, cicho…

– Jest głodny. Dlaczego go nie nakarmisz?

Matka spojrzała prosto w oczy nieznajomej. To, co w nich zobaczyła, przeraziło ją jeszcze bardziej niż rzeź, której świadkiem była kilka minut temu. Oto w półmroku stała istota wyższa od najwyższych mężczyzn z jej plemienia. Miała na sobie strój, jakiego tamta nigdy nie widziała na oczy i nie potrafiła nawet opisać. U boku nosiła broń zupełnie obcą jej i jej ludowi. Nic jednak nie było tak przerażające, jak bezdenna pustka jej spojrzenia. Nagle kobieta zrozumiała, że dalsza ucieczka nie ma sensu. W końcu jak mogła ukryć się przed kimś, kogo oczy zdawały się widzieć już wszystko?

– Usiądź i nakarm dziecko.

Słowa zostały wypowiedziane w obcym jej języku, ale i tak je zrozumiała. Ze łzami w oczach odsłoniła pierś i przystawiła do niej dziecko. Obca cierpliwie czekała.

Karmiła dziecko czując jedynie przerażający strach. O niczym nie myślała, o nic nie błagała. Nie dlatego, że uznała to bezcelowe, ale zwyczajnie dlatego, że przerażenie całkowicie ją sparaliżowało. Jej oddech był krótki, szybki, urywany, a serce waliło boleśnie w klatce. Jak dziecko potrafiło jeść w tej chwili tak spokojnie? Potrząsnęła głową czując nagle przemożną ochotę rzucenia swoim własnym potomkiem o ziemie.

– To nic nie zmieni – powiedziała obca. – Jego śmierć nie kupi ci życia. 

Zaśmiała się cicho spoglądając w oczy matki jeszcze głębiej, jakby pragnęła zajrzeć do jej serca, odczytać zapomniane od dawna wspomnienia i poddać ocenie wartość jej życia. To zimne oczy cięły ją niczym brzytwa, ćwiartowały jej moralność, miłość, wiarę w lepsze jutro, a potem mierzyły, osądzały bezlitośnie. Zabijały ją od środka, w sposób, w jaki nie powinno dać się zabić.

– Opowiem ci o Bogu. – Usłyszała słowa znów wypowiedziane w tym dziwnym języku. – O prawdziwym Bogu, o którym nigdy nie słyszałaś.

Miała monotonny, ale przy tym melodyjny głos. Spokojny, cichy, niemal hipnotyzujący. Nie dało się go nie słuchać. Nie dało się też przed nim uciec. Nie rozumiała większości z tego, co słyszała, ale to było bez znaczenia, bo obce obrazy i tak wypełniały jej prosty umysł po brzegi.

– …i nie spogląda już na was od dawna. Zamknięty w swojej Wieży umiera kawałek po kawałku każdego dnia, każdej minuty. A każde dziecko, z którego tak się cieszycie, jest jak wyrwanie kolejnego kawałka jego ciała, jak kolejne ostrze wbijające się w jego własne serce. Każda dusza ukształtowana jest jego kosztem, każde życie jest jego powolną śmiercią. – mówiła obojętnie. – Patrzymy na to każdego dnia, ale on myśli, że jesteśmy ślepi, że nie widzimy, bo zasłania go gruby mur. Nie musimy jednak widzieć, by wiedzieć, że żywicie się nim, jak czerwie żywią się padliną. Nie musimy słyszeć jego agonalnego wycia, by rozumieć, jak niewiele czasu mu zostało, choć dla was wydaje się to całą wiecznością. A jednak potrafimy uszanować jego słabość, zrozumieć jego sentyment i żałosne poświęcenie. Więc udajemy każdego dnia, że nie widzimy tego wszystkiego, że nie odliczamy godzin do jego śmierci, że wierzymy, że wygrywa tę walkę. Tylko że tej walki nie da się wygrać. Mnożycie się zbyt szybko, wyrywacie z niego zbyt wiele, umieracie za wolno, by to oddać na czas. A my patrzymy na to obojętnie. Jego niemy wrzask wyrwał nam serca i pozostawił ziejące dziury, które wypełniamy waszą krwią, waszymi wrzaskami, waszym cierpieniem ofiarowując mu tym samym choć jeden oddech więcej. Oczywiście wiemy, że On tego nie chce. Nie chce krwi na naszych rękach, nie chce śmierci toczącej go od środka zarazy. To też rozumiemy. Ale wiemy też, tak samo jak on, że nadejdzie dzień, gdy nie zostanie mu już nic do oddania, gdy narodzi się o jedno ciało za dużo i On nie będzie w stanie go już wypełnić własnym tchnieniem. Skona próbując, a wraz z nim umrze wszystko, czemu dał do tej pory życie. Tego też nie chce. Tylko dlatego dla niego walczymy, tylko dlatego zabijamy. Nie możemy spełnić wszystkich jego pragnień, więc wybieramy to, które naszym zdaniem jest nadrzędnym. Pilnujemy, by jego świat trwał dalej.

Słowa płynęły nieprzerwanie i choć matka nie rozumiała większości z tego, co mówiła do niej obca, to jednak czuła całą sobą, że są to słowa prawdy. Że jej istnienie, istnienie jej dziecka, a nawet wszystkich innych dzieci tego świata, jest wynikiem potwornego szaleństwa, jest grzechem samym w sobie, pomyłką. Wiedziała też, że te zimne oczy należą do kogoś, kto nie cofnie się przed niczym by tę pomyłkę naprawić. Jak mogła przeciwstawić się tej istocie? Jej plemię podjęło walkę, która nic nie dała. Ona próbowała uciec i ten sposób też zawiódł. Jej los, jak i los jej dziecka, został już przesądzony.

– …setki możliwości, których nigdy nie poznacie, a pośród których nam nie wolno się obracać, ani których nie wolno nam wybierać. Ograniczeni do wykonywania rozkazów słyszymy jego niemy krzyk każdego dnia, w każdej sekundzie naszego istnienia i zagłuszamy ten wrzask waszymi krzykami. Zabijamy i wsłuchujemy się w wasze błagania, by nie słyszeć Jego. Bóg Ojciec umiera, a my zabijamy was, by choć przez chwilę mieć wytchnienie od jego powolnego konania. Czy to nie zabawne? A kiedy…

Matka odstawiła dziecko od piersi, przytuliła je, a potem ruszyła powolnym krokiem przed siebie. Obca nie ruszyła za nią. Nie było takiej potrzeby. Wiedziała, że jej słowa osiągnęły zamierzony cel. Czuła to w cierpieniu tamtej. Słyszała w dźwięku jej bijącego serca, w sposobie, w jaki zaczęła iść coraz szybciej i szybciej, aż w końcu zerwała się do biegu. Jej zadanie dobiegło końca. Jeszcze tylko się upewni i będzie mogła wrócić do swoich spraw.

Obca stała nad skrajem przepaści patrząc na dwa ciała leżące na dnie rozpadliny. Wykonała swoje zadanie. Dziecko nie żyło. Oto umarł niedoszły Mesjasz zabity nie przez nią, a przez własną matkę. Na jej ustach pojawił się cień uśmiechu. Patrzyła z zadowoleniem, jak dwie dusze oddzielają się od ciała i powoli płyną w kierunku Nieba. Widziała też wyraźnie efekt wypowiedzianych wcześniej słów. Dusze zostały okaleczone. Nie tak, by nastąpiła ich powolna dezintegracja, ale wystarczająco, by przez kilka najbliższych reinkarnacji nie dały rady ponownie przyjąć roli zbawicieli i ocalić innych przed powolnym końcem. Na ten moment tyle musiało wystarczyć. W końcu nie kłamała, gdy mówiła, że zabija, by kupić Bogu czas.

Tak, Bóg umierał, wił się resztkami sił…

…i krzyczał….

…i błagał, by nie walczyli w jego imieniu…

…i wiedział, że koniec był coraz bliższy.

Ale kłamała twierdząc, że to nieuniknione i zapomniała dodać, że mimo tego wszystkiego, to sam Bóg wyznaczył im ich role. Wszechświat jest niczym więcej, jak melodią. Melodią doskonałą, która ma w sobie wszystko i jest wszystkim. Ludzie to fałszywy akord, który niszczy dzieło Boga i zabija jego samego. Właśnie dlatego musimy ich wyeliminować, powiedział jej Trzynasty dawno temu. Miał rację. Tylko dlaczego musieli to robić aż tak nieefektywnie?

– Bo melodia musi zostać zachowana – szepnęła sama do siebie cytując powtarzane zawsze niczym mantrę słowa Trzynastego. – Fałszywy akord musi zostać wyeliminowany bez szkody dla całego utworu.

wrzesień 2013 r. – lipiec 2021 r., Koszalin