W każdej porze roku lubię coś innego. W wiośnie są to definitywnie poranki pełne słońca.
Od Autorki
Pokój Wiosny
Czarnowłosy mężczyzna pił właśnie kawę wyglądając przez okno swojego niemal pustego domu. Był w Pokoju Wiosny, więc to, na co spoglądał, to pięknie oświetlona porannymi promieniami słońca polana. Gdzieś w oddali Bestia ganiała się z kotem, ale on nawet nie zwrócił na to uwagi. Pogrążony we własnych myślach wyszedł na dwór biorąc do ust kolejny łyk gorzkiego napoju. Czekał.
Potrzebował wytchnienia. Choćby chwili dla siebie. Ostatnio tak wiele się działo, ale żadne z krążących mu po głowie wydarzeń nie napawała go radością. Były… zbędne. Wyznaczał sobie proste cele i dążył do nich w miarę możliwości prostymi ścieżkami. Nie lubił gdy inni mieszali mu się w jego plany, a już szczerze nie znosił, gdy inni wierzyli, że mogą go oszukać. Tymczasem wszystko to, czego był świadkiem przez ostatnie lata, było tak nieudolnie maskowane, że aż irytująco proste do przejrzenia. Szereg intryg, których jedynym skutkiem było więcej zamieszania, więcej chaosu we Wszechświecie, w którym dyscyplina jest pojęciem równie obcym, jak czyste intencje. Nie miał ochoty na to dłużej patrzeć, nie miał nawet ochoty być dłużej świadkiem toczących się starć chorych i wypaczonych koterii tworzonych na potrzeby przegniłych konwenansów. Był od dawna ponad tym, choć z uśmiechem wspominał czas, gdy go to jeszcze bawiło. To były jednak inne czasy i inne okoliczności.
Usiadł na jednym z rozstawionych drewnianych leżaków i upił kolejny łyk kawy rozmyślając na temat rodzicielstwa. Idea przekazywania potomstwu niezbędnych do przeżycia umiejętności była całkowicie logiczna i naturalna. Wpajanie norm społecznych i obyczajowych, przekazywanie zdobywanej latami wiedzy i umiejętności też były zrozumiałe, ale czemu tak często towarzyszyła temu wszystkiego wypaczona idea miłości? W przypadku Wszechświata też tak było. Nieobecna, wiecznie uśpiona Matka i Ojciec, który nie potrafi powiedzieć dość. Ojciec zamknięty w swojej ukochanej Wierzy w ukochanym Świętym Ogrodzie, który dopuszcza do siebie tylko swoje najstarsze, najdoskonalsze potomstwo. Który cierpi w samotności. Mężczyzna wiedział o tym wszystkim. Znał jego myśli, jego obawy, jego ból i strach. W końcu w godzinach pracy był Bożym Intelektem. Kiedy tego od niego wymagano, jako jedyny synchronizował swój umysł z Księgą Losu, aby poznać PLAN i móc w niego dowolnie ingerować. Żadna myśl nie mogła się ukryć. Żadnego z nich. Nawet samego Boga. Kłamstwa nie miały sensu. Słowa też nie. Choć czasem świadomość, że nie jest się w swojej melancholii osamotnionym niosła dziwne pocieszenie.
Mężczyzna upił kolejny łyk układając w myślach harmonogram niezbędnych ingerencji. Niebawem nadejdzie kolejny okres przemian w kolejnym kompleksie wymiarowym. Kolejne życia trzeba będzie zakończyć, kolejne byty unicestwić, kolejne przebicia zapieczętować. Ciągle to samo. Od lat zajmował się ciągle tym samym, ale żadna ilość krwi nie potrafiła zrobić na nim wrażenia. Zbyt długo żył, zbyt wiele widział, zbyt dobrze pamiętał, żeby się przejąć odpowiedzialnością moralną.
Odpowiedzialność moralna. Kolejny wymysł filozofów, których ręce były zbyt czyste, by byli gotowi je pobrudzić rzeczywistością. Moralność, pusty frazes używany przez tych, którzy mogą sobie pozwolić na zapłacenie innym za brudną robotę. To pojęcie powstało dopiero wtedy, gdy kwestie żarcia, spania, srania i pieprzenia się zeszły na dalszy plan. Sumienie. Absurd zrodzony z moralności, wpędzający w poczucie winy, jakby Wszechświat był aż nadto optymistycznym miejscem. A mówił, żeby zabić tych wszystkich zbawiających świat głupców. Przynajmniej byłoby spokojniej.
Nie rozumiał rozdarcia wywołanego ścieraniem się konieczności, a moralności. Nie rozumiał, bo dla niego konieczność oznaczała wywiązanie się z pewnych zobowiązań względem innych, a moralność… A moralność była domeną tłuczoną mu do głowy przez innych, względem której wykazywał wciąż wyjątkowo wysoki współczynnik obojętności. Widział, jak Niebo rodziło się, jak powstawało, jak dopiero zaczynało nabierać kształtu. Pamiętał, choć wtedy pozostawał uśpioną częścią Boga, jak pojawił się pierwszy człowiek i jak Samael z Lucyferem ostrzegali, że to nie jedno z dzieci Boga, a obcy twór, chora pomyłka ewolucji, która nigdy nie powinna mieć miejsca. Mimo to Bóg go zaakceptował, ochrzcił imieniem swojego kolejnego dzieła. Mężczyzna pamiętał też, jak widząc kolejne wojny i kolejne wymierające rasy w kolejnych kompleksach wymiarowych, Lucyfer podjął najcięższą w swoim życiu decyzję i odszedł z Nieba nie mogą obarczyć winą za zbędną masakrę kogokolwiek innego, niż samego Twórcę. Tylko, że to były odległe czasy, zbyt skomplikowane sytuacje i stanowczo za mnogie wątki, by miał się z tym uporać w ciągu jednej kawy. Nie, myślał o tym wszystkim i tak za często. Na tyle często nawet, by zacząć wierzyć, że to wszystko miało jakiekolwiek znaczenie.
Powoli dopijał kawę ciesząc się promieniami nigdy niezachodzącego słońca. Domyślał się, że to już czas, ale nie mógł mieć pewności. PLAN tego nie obejmował. Nie od kiedy Druga Strona odcięła się od Boga. Z początku było to dość dziwne, ale z czasem zaczęło stanowić doskonałą zabawę. Stało się grą, pojedynkiem domysłów, który cenił ponad zdobywaną latami wiedzę.
– Już czas – powiedział wzdychając lekko.
Jakby w odpowiedzi na jego słowa energia nieopodal zafalowała lekko, a w rzeczywistości pojawiło się rozdarcie. Otworzyły się wrota portalu i z absolutnej próżni wyszedł ubrany w satynę Pierrot. Gdy tylko postawił pierwszy krok na miękkiej trawie, jego ogromna czapka zniknęła, a ukryte pod nią czarne, sięgające ziemi włosy opadły miękko na ramiona. Góra stroju przekształciła się w biały podkoszulek, spodnie w granatowe dżinsy, a buty poszły w ślad czapki i odsłoniły bose stopy. Z twarzy zniknęła biała pomada odsłaniając całe przemęczenie.
– Czekałem na ciebie – oznajmił właściciel Domu Czterech Pór Roku.
– Zawsze czekasz – odpowiedział Pierrot znużonym głosem. – Choć Bóg mi świadkiem, nie mam pojęcia skąd to wiesz, skoro nie jesteśmy już częścią PLANU.
Gość usiadł z cichym jękiem na drugim leżaku i zamknął podkrążone oczy.
– Muszę odpocząć Al – powiedział cicho. – Choć przez chwilę.
Czarnowłosy mężczyzna upił ostatni łyk kawy, po czym uwolnił znaczny zapas skumulowanej w ciele energii, by ponownie zdefiniować w Domu Czterech Pór Roku upływający czas.
– Masz tyle chwil, ile uznasz za stosowne.
– Zatrzymałeś czas? – Bardziej stwierdził, niż spytał Pierrot.
– Tak. Nieprzyzwoicie wszystko upraszczając można to tak nazwać. Sekundy w innych światach są wiecznością tutaj, więc nie musisz się nigdzie śpieszyć.
Gość roześmiał się cicho pozwalając sobie na rozluźnienie napiętych od tak dawna mięśni.
– Nieraz myślę, że nienawidzisz czasu Al. Stworzyłeś Międzystan, w którym czas stoi. Stworzyłeś Drugą Stronę, w której czas biegnie liczony na trzy. Stworzyłeś Dom Czterech Pór Roku, swój własny, nigdy niedokończony dom i też nie zdefiniowałeś w nim na stałe czasu…
– Po co? – wtrącił się gospodarz. – Żebym nigdy nie mógł tu spędzić więcej, niż kilku minut? Żeby zawsze stał pusty i zakurzony? Tylko przypominałby mi ile czasu marnuję na bezsensowne ganianie dla Nieba.
Odpowiedziała mu cisza i miarowy oddech przyjaciela. Al odwrócił się w jego stronę. Wiedział, że Pierrot nie śpi. Już dawno zostawili za sobą swoje fizyczne ciała. Mieli tylko definiowane powłoki nie wymagające jedzenia, picia, regularnego wydalania. Nie czuli też potrzeby snu, ani seksualnego popędu. Byli sobą jednak, skomplikowaną konstrukcją psychiczną ukształtowaną wspomnieniami, dostosowaną do otoczenia. Myśleli, analizowali, stawiali niewygodne pytania, szukali odpowiedzi, których potem woleliby nie znać. Brali odpowiedzialność za egzystencję innych. Nic dziwnego, że potrzebowali czasem samotności. Potrzebowali chwili na oddzielenie się grubym murem od samych siebie. Snu, który sami sobie odebrali i za którym czasem tak bardzo tęsknili. Myślał o tym cicho podnosząc się z leżaka. Myślał o tym przez całą drogę do kuchni, w momencie wstawienia kubka do zlewu, a nawet wtedy, gdy wracał do swojego gościa. Potem dał sobie spokój. To był kolejny temat rzeka – rozważanie, które nigdy się nie skończy. Dlatego po prostu przerwał strumień słów przelewający się w jego umyśle i sam pozwolił sobie na chwilę ciszy.
Usiadł najdelikatniej, jak tylko mógł, na brzegu leżaka zajętego przez Pierrota, niemal z namaszczeniem odgarnął mu z twarzy włosy, a potem wstał i poszedł w stronę bawiącej się Bestii wiedząc, że przyjaciel otworzył oczy i czujnie śledzi każdy jego krok. Kolejna gra pustych gestów i nic nieznaczących niejasności. Zbędna, ale…
W miejscu, w którym czas stał, choć stwierdzenie to było jedynie nieprzyzwoitym uproszczeniem, przez łąkę szedł powoli gospodarz. Bestia z niepokojem spoglądała na jego obojętną minę. Pozwoliła uciec kotu, w końcu jeszcze nie raz będzie czas na zabawę. Ten pognał w stronę Al i wskoczył mu bez ostrzeżenia na ramiona. Przynajmniej taki był plan, ale mężczyzna złapał go w locie, a potem trzymając jedną ręką za skórę na karku spojrzał w zielone, pełne złośliwości oczy.
– Po co wciąż próbujesz, skoro nigdy ci się nie udaje? – spytał zaciekawiony.
– Po co wciąż żyjesz, skoro nie masz na to ochoty? – odpowiedział pytaniem na pytanie kot, po czym zaczął się wiercić próbując się wydostać z pewnego uchwytu.
– Już zapomniałem, jakim jesteś wrzodem – westchnął Al puszczając wolno kota.
Ten opadł miękko na ziemię mrużąc przy tym lekko oczy.
– Uratowałeś mnie, gdy śmierć była blisko. Pozwoliłeś tu zamieszkać wiedząc, że zacznę z czasem przesiąkać twoją mocą. Więc po pierwsze, doskonale wiedziałeś, że przestanę w końcu być tylko kotem, a po drugie, myślę że chciałeś, aby ktoś mówił ci prawdę, gdy inni nie mają na to odwagi. Powinieneś wreszcie uznać moją wyższość nad sobą i zaakceptować moje zwyczaje.
– Kwintesencja kota, prawda? – powiedział raczej do siebie Al mijając zadowolonego z siebie zwierzaka i przenosząc swoje spojrzenie na Bestię. – Następnym razem przypomnij mi, żebym nie ratował niczego, co żyje.
Bestia podeszła bliżej pozwalając się poklepać po olbrzymiej łopatce, a potem pogładzić po wielkim, czarnym jak noc łbie.
Al podszedł do leżaka przyglądając się uważnie przemęczonej twarzy Pierrota. Ostatnio sporo się działo i choć Druga Strona pozostawała odcięta od Nieba, to jednak wszystkie wieści do niej docierały. Stanowiła jedną ze stron Wielkiego Rozejmu. Musiała trzymać rękę na pulsie, a ponieważ to Pierrot był przywódcą, to jego obowiązkiem było czuwać. Czuwać i utrzymać w ryzach bandę szaleńców gotowych w każdej chwili wynurzyć się z odmętów własnej rozpaczy, by zażądać zadośćuczynienia wyrządzonym im krzywdom. Tak, należała mu się choćby tylko jedna chwila wytchnienia.
– Czuję twoje spojrzenie Al – powiedział cicho Pierrot. – Jeśli to współczucie, to sobie daruj. Nie potrzebuję go.
Czarnowłosy mężczyzna z obojętnością stwierdził:
– A czy kiedykolwiek byłem zdolny do współczucia?
– Słuszna uwaga. – Pierrot zasłonił zamknięte oczy dłonią, jakby poranne promienie słońca raziły go mimo opuszczonych powiek.. – Lustereczko i Pioneczek znowu zdenerwowali Mówcę.
– Znowu próbowali mu rozciąć usta?
– Nie. Tym razem chcieli mu zaszyć oczy. Bóg jeden raczy wiedzieć, w jakim do cholery celu.
– Bóg tego nie wie. Nie od kiedy wykreśliliście się z Księgi Losu.
– Zazdroszczę Mu w takim razie. Nie musi się zastanawiać, dlaczego Pokerzysta obraził się na Granicznika, ani czemu Ślepiec poderżnęła sobie gardło podczas rozmowy z Wisielcem. W Pokoju Budowniczy zamurował kolejnych pięć dusz, znowu mamy przebicie, ale nie potrafię go namierzyć. Któryś z tych popaprańców zmienia jego położenie, ilekroć znajduję trochę czasu, by je załatać. Grabarz ma się tym zająć, ale jak on się za to weźmie, to ktokolwiek to robi, będzie rozwleczony po całej Drugiej Stronie. Sklepikarz wspominał też, że namierzył kolejną duszę okaleczonego Świętego i przysługuje nam prawo pierwokupu, choć ciężko jest powiedzieć, kto to właściwie jest przez stopień zmasakrowania i uśpienia.
– Zajrzę do niego później, może uda mi się coś odkryć.
– Czasem się zastanawiam, jaki jest w ogóle sens odkupywania tego. Oni są w takim stanie, że przebudzenie nie wchodzi w grę. Al, oni cofnęli się do poziomu duchowych embrionów. Ich umysły odtwarzają chwilę śmierci nieprzerwanie od tak dawna, że nie dopuszczą i tak żadnych bodźców zewnętrznych. I czasem mam ochotę powiedzieć Sklepikarzowi, żeby dał sobie spokój z informowaniem mnie. Oni się poddali Al, nie walczyli z nami, więc nie jesteśmy im nic winni. To była ich decyzja, którą uszanujemy. Ich ofiara, której nie zamierzamy profanować. Ci z nas, którzy podjęli walkę, ale podjęli ją za późno, już do nas wrócili. Myślę o tym zawsze, gdy słyszę o prawie pierwokupu, myślę „po cholerę to wszystko?”. W głowie od razu pojawia się szereg argumentów za tym, żeby to po prostu zignorować. Wtedy też pojawia się chwila olśnienia i przypominam sobie, że odkupujemy ich, bo to chore hobby Kolekcjonera. Podaj mi choć jeden powód, bym nie miał ich wszystkich zabić ostatecznie, zniszczyć całkowicie i wreszcie odpocząć.
Al milczał z rozbawieniem przyglądając się swojemu gościowi. Po kilku chwilach ciszy, Pierrot westchnął zrezygnowany.
– To nie było pytanie retoryczne – stwierdził z niesmakiem, na co czarnowłosy mężczyzna odpowiedział spokojnie:
– Odpowiedź brzmi: bo nie dałbyś rady. Jeszcze nie teraz. Brakuje ci zwyczajnie mocy, aby unicestwić nieodwołalnie czyjąś duszę.
– Ach tak, wiedziałem że musi być jakiś powód inny, od mojego własnego poczucia obowiązku i przyzwoitości.
Po tych słowach znów zapadła dłuższa chwila ciszy, którą ostatecznie przerwał Pierrot pytając:
– A od czego ty odpoczywasz?
– Od tego samego, co zawsze – westchnął Al. – Od niekompetencji, braku organizacji, braku prostoty, ale chyba przede wszystkim od płytkich intryg.
– A raporty rozliczyłeś?
– A tak, i od raportów też.
– A rozmawiałeś z Airo?
– Przed nim uciekam już od kilku dni.
Ta wiadomość wyraźnie zszokowała Pierrota.
– Siedzisz tu kilka dni? – spytał z niedowierzaniem.
– Wiesz, to jest mój dom. Nie powinno cię to ani trochę dziwić.
– No niby tak, ale nie wiedziałem, że masz urlop.
Al uśmiechnął się pod nosem, po czym kręcąc lekko głową powiedział cicho:
– Nie mam. Wpadłem wypić kawę i udostępnić ci mój prywatny azyl. Przerwa na jedną kawę nie może być przecież aż tak zła, prawda?
Pierrot uśmiechnął się z wdzięcznością, która od lat prawie nie gościła na jego twarzy. Al w odpowiedzi zaśmiał się cicho, a potem przymknął oczy delektując się chwilą.
– Dziękuję. – Usłyszał cichy szept.
– Nie ma za co – odpowiedział.
Promienie porannego słońca ogrzewały mu twarz, a delikatny podmuch wiatru przyjemnie chłodził skórę. To był idealny poranek, by na chwilę się zatrzymać, odpocząć i zdystansować do bieżących spraw. To zawsze był idealny poranek, bo w końcu takim stworzył pokój Wiosny, prawda?
kwiecień 2014 r. – wrzesień 2020 r., Koszalin